„Obietnica”
Florencja, 22 czerwca
1996r.
Wokół panował chaos. Wszędzie słychać były krzyki, warczenie i odgłosy
walki. Ktoś płakała, ale to równie dobrze mogło być wrażeniem, dźwięk zresztą
ginął w kakofonii innych, bardziej przejmujących odgłosów.
Wystarczył kwadrans, żeby urodzinowe przyjęcie przemieniło się
w piekło. Chociaż każdy z obecnych zdawał sobie sprawę z tego, jak wielkim
ryzykiem było wspólne spotkanie, to jednak nikt nie spodziewał się tego, co
nagle się wydarzyło. W końcu żyli w spokoju od roku – pełnych dwanaście
miesięcy spokoju, które uśpiły ich czujność i dały im nadzieję na to, że może
wszystko wróciło do normy. Jeden rok, który…
„Jeden rok” – pomyślała Anna. – „Tylko tyle nam dano. Tylko tyle…”.
Biegła, ale równie dobrze mogła stać w miejscu. Miała wrażenie, że się
cofa, zupełnie jakby śniła jeden z tych okropnych koszmarów, kiedy świat wydaje
się pędzić w zawrotnym tempie do przodu, podczas kiedy ty stoisz
w miejscu. Łzy płynęły jej po policzkach, utrudniając widzenie i
sprawiając, że wszystko w koło wyglądało niczym różnokolorowa plama
pozbawionych sensu barw. Czuła, że jej serce – wampirze, martwe serce – zostało
rozerwane na kawałki, jeśli w ogóle można było czuć coś, co chwilę wcześniej
wyrwano z jej piersi i zrównano z ziemią.
– William! – zawołała, ale jej głos utonął w panującym dookoła
harmiderze.
To zresztą i tak nie miało żadnego sensu. Wiedziała w końcu, że nikt
nie odpowie.
Williama już nie było.
Kiedy tylko o tym pomyślała, łzy znów popłynęły, gorące i słone, mające
nieść ukojenie. Całą sobą pragnęła zaznać spokoju, wiedział jednak, że nawet
gdyby płakała przez resztę wieczności, nic nie zdołałoby ukoić bólu, który
odczuwała. Jej szczęście się skończyło; zostało zmiażdżone i to tylko dlatego,
że zapragnęła zbyt wiele. Los postanowił na jej drodze Williama tylko po to,
żeby teraz w brutalny sposób go odebrać.
Przed oczami stanęła jej scena, której doświadczyła zaledwie chwilę
wcześniej, a która wyryła się w jej pamięci tak wyraźnie, jakby ktoś wypalił ją
pod jej powiekami, żeby nigdy nie zapomniała. Widziała Glorię – swoją małą,
kochaną Glorię - i pozostałych gości. Pamiętała tort, prezenty
i zabawę, kiedy to naprawdę czuła się szczęśliwa. Tańczyła z Williamem,
ciesząc się z obecności bliskich oraz szczęścia rozanielonej Glorii, która
w mgnieniu oka podbiła serca wszystkich obecnych.
A potem w jednej chwili wszystko zostało zniszczone, zupełnie jak domek
z kart, który stracił oparcie i po prostu się rozpadł.
Na początku był wycie – przejmujące, przyprawiające o dreszcze wilcze
wycie, które sprawiło, że w jednej chwili zrozumiała, jak wielki popełnili
błąd. To, że przez rok nic się nie działo, jeszcze niczego nie znaczyło. To
było nic w obliczu wieczności, która dla nich właśnie dobiegała końca. Znaleźli
ich – On ich znalazł – a teraz nie było żadnych szans na to, żeby udało im się
uciec.
Kiedy pierwsze Dzieci Księżyca – wciąż na współ ludzkie, bo do pełni
zostało jeszcze kilka dni – wdarły się do ogrodu, natychmiast rozpętało się
istne pandemonium. Kiedy na dodatek dostrzegli ogień, momentalnie rzucili się
do ucieczki, nawet nie próbując walczyć. Część gościć zdematerializowała się,
rozpływając w powietrzu, żeby tylko ujść z życiem, ale nie wszyscy mieli tyle
szczęścia. Prześladowcy nie byli głupi; wiedzieli co robią, a kiedy w powietrzu
znalazły się ciężkie opary związku srebra, które rozpylili, już nikt nie był w
stanie uciec. Anna czuła, jak srebro ją zniewala, odbierając siły i
przekreślając jej szanse na to, żeby zdołała zniknąć tak jak pozostali. Nie
mogła zresztą tego zrobić, skoro pozostali byli w niebezpieczeństwie – i
to z jej winy.
Kolejne minuty były koszmarem, który pamiętała jak przez mgłę. Wszędzie
widziała kotłujące się ciała i jedynie po części ludzkie postacie, bez chwili
zastanowienia atakujące gości. Pamiętała krzyki, warczenie oraz zapach krwi,
płynącej z rozerwanych gardeł. Wkrótce krew była wszędzie; Anna ślizgała się na
niej, lawirując między pozbawionymi życia, nieruchomymi kształtami, znaczącymi
ziemię i trasę, którą przebyli zabójcy. Starała się nie myśleć o tym, że to
trupy – martwe ciała, jej rodzina i przyjaciele – że to kolejne ofiary,
dokładnie takie same jak William…
William.
Pamiętała, jak ją odepchnął. Słyszała jego głos, kiedy kazał jej
odnaleźć Glorię i uciekać. Zrobiła to, zbyt przerażona tym, że coś mogło stać
się małej; jej kochanej, maleńkiej córeczce, która…
Ale kiedy obejrzała się przez ramię, Williama już nie było – tylko krew
i martwy kształt o posturze i rysach twarzy jej męża. On oraz jego
zabójca; zadowolony z siebie, przerażający i wciąż złakniony krwi.
Kiedy wilkołak zaczął wyć, Anna znowu zaczęła uciekać.
A teraz była tutaj, świadoma tego, że właśnie straciła wszystko.
Biegła, ale jedynie dlatego, że gdzieś tam była Gloria. Biegła, chociaż nogi
odmawiały jej posłuszeństwa. Głowa pękała jej od napierających na nią ze
wszystkich stron jęków i wrzasków, do tego całego chaosu i świadomości
rozgrywającej się wokół niej masakry. Od zapachu krwi zaczynało ją mdlić, zaś
przed oczami tańczyły jej kolorowe plamy, wciąż jednak nie była w stanie stracić
przytomności. Ukojenie nie przychodziło i nie miało przyjść, chociaż Anna była
gotowa poświęcić wszystko, byleby w końcu zaznać spokoju; byleby…
Ale była jeszcze Gloria.
Dla Glorii warto było próbować.
Jasny, oślepiający blask rozproszył ciemność. Minęło kilka sekund,
zanim Anna uświadomiła sobie, co właśnie się stało. Kiedy w końcu to do niej
dotarło, pojęła, że właśnie traciła wszystko, co do tej pory posiadała – i to
dosłownie.
Dom płonął jasnym blaskiem, rozpraszając ciemność nocy. Nagle zrobiło
się jasno jak w dzień, ale chociaż uwielbiała światło, nagle poczuła się
okropnie.
Dom, w którym zawsze było jasno płonął. Ktoś mógłby powiedzieć, że to
prawdziwa ironia.
– Anno!
Ostrzeżenie dotarło do niej zbyt późno. Głos Marco był niczym
smagnięcie bicza, przyciągał ją i dawał nadzieję. Odwróciła się błyskawicznie,
szukając go wzrokiem – z tym, że to nie Marco Sorenti za nią stał.
Czarne, złaknione krwi oczy w połowie przemienionego wilkołaka zabłysły
dziko, kiedy się na nią zamachnął. Już w następnej sekundzie całym ciałem Anny
wstrząsnął ból, chociaż nie od razu uprzytomniła sobie jego źródło. Padła na
ziemię, obolała i oszołomiona tym, że nawet w tej sekundzie nie była w stanie
zemdleć. Och, dlaczego ten koszmar nie chciał się skończyć?!
Znów usłyszała wycie, ale tym razem nie brzmiało jak ten triumfalny
okrzyk, który słyszała, kiedy zginął William. Chociaż kosztowało ją to mnóstwo
wysiłku, wsparła się na łokciach i rozejrzała, bez trudu odszukując wzrokiem
swojego oprawcę.
I Marco.
Obaj nieśmiertelni zwarli się w ciasnym uścisku. Marco zaatakował
z wściekłością i refleksem, bez trudu unikając ciosu przeciwnika.
Anna wielokrotnie widziała go w akcji, kiedy walczył, ale nigdy dotąd nie miała
okazji zobaczyć mężczyzny ogarniętego taką furią. W jego ciemnych włosach
tańczyły świetlne refleksy, brązowe oczy błyszczały dziko, a w każdym
ruchu było tyle morderczej pasji, że aż przeszły ją dreszcze. Nie minęła
sekunda, jak Marco zmaterializował się za plecami swojego przeciwnika, owijając
mu ramię wokół szyi i przyciągając tak, że jego usta znalazły się tuż przy
szyi szarpiącego się wilkołaka.
W jednej chwili walka dobiegła końca. Wrzask, który wyrwał się z ust
Dziecka Księżyca, kiedy Marco zębami rozerwał mu gardło, był bardziej
przejmujący niż jakikolwiek inny dźwięk do tej pory. Natychmiast polała się
krew, ale mężczyzna nawet nie zwrócił na to uwagi. Wraz z kolejnym szybkim
ruchem, błyskawicznie skręcił przeciwnikowi kark, po czym odrzucił od siebie
bezwładne ciało. Nerwowo oblizywał wargi, a jego oczy błyszczały w niepokojący
sposób, przynajmniej do momentu, kiedy nie spoczęły na Annie.
– Marco… - jęknęła, kiedy osunął się przy niej na kolana. Przytrzymał
ją, żeby nie upadła, ale nawet nie próbował jej podnosić. – Och, Marco… -
westchnęła i świeże łzy popłynęły po jej policzkach.
– Cii… Tylko nie zacznij mi tutaj płakać, księżniczko. Wszystko będzie
dobrze – obiecał, ale oboje zdawali sobie sprawę z tego, że kłamał.
Anna pokręciła głową, po czym w końcu odważyła się spuścić wzrok na
swoje poobijane ciało. Materiał białej sukni, którą miała na sobie, teraz
przypominał poszarpane skrawki, na dodatek barwy świeżej krwi. Największa plama
znajdowała się na wysokości jej klatki piersiowej, gdzie – tuż pomiędzy
piersiami, obok złotego medalionu – tkwił trzonek srebrnego noża.
Drżąc, uniosła głowę i spojrzała wprost w znajome, czekoladowe tęczówki
trzymającego ją mężczyzny. Zazwyczaj obojętne i pozbawione jakiegokolwiek
wyrazu, tym razem zdradzały wszystko – od strachu, bólu i żalu po jeszcze
jedno uczucie, które zmieniało wszystko.
Miłość.
Kochał ją, tak jak ona kochała jego. Kochał ją od zawsze, chociaż
starała się tego nie dostrzegać, nieświadomie go raniąc.
Kochał ją i teraz, a Anna uświadomiła sobie, że sama nigdy nie
wyleczyła się z tego uczucia. Kochała go, tak jako kochała Williama, co jedynie
dowodziło tego, że miłość jest nieprzewidywalna, nieograniczona i nader
kapryśna.
– Gloria… – wyszeptała. – Gdzieś tutaj jest Gloria…
Marco odgarnął jej posklejane krwią i potem włosy z twarzy.
– Poszukam jej – obiecał cicho. – Zabiorę was stąd – dodał, ale to było
kolejne kłamstwo, w które oboje starali się wierzyć.
– Nie – powiedziała z mocą, która zaskoczyła nawet ją. Czuła się
strasznie zmęczona, ale wiedziała, że musi jeszcze coś zrobić, zanim
ostatecznie zapadnie się w ciemność. – Zabierz Glorię. Zabierz…
– Anno… - westchnął.
Spojrzała mu w oczy, po czym – chociaż z trudem – chwyciła go za
ramiona i lekko nim potrząsnęła.
– Obiecaj mi! – zawołała pod wpływem impulsu. – Obiecaj mi, że nie
pozwolisz jej skrzywdzić!
Spodziewała się wielu rzeczy, ale na pewno nie tego, co zobaczyła
w ciemnych oczach Marco. Widziała go w wielu sytuacjach, również tych
intymnych, ale nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że kiedykolwiek zobaczy łzy.
Płakał, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy, a może po prostu nie
chciał być świadomym własnej słabości.
Anna chciała unieść dłoń i zetrzeć łzy z jego policzków, jakkolwiek go
pocieszyć, ale uświadomiła sobie, że nie jest w stanie. Czułą się taka
zmęczona.
Tak bardzo zmęczona…
– Obiecuję – usłyszała.
Zaraz po tym bez cienia strachu zapadła się w ciemność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz